Jak jako poetka, pisarka, redaktorka, a także jako czytelniczka postrzegasz wizualny aspekt książki?
Agnieszka Wolny-Hamkało: Intuicja mi podpowiada, że fizyczny kontakt z przedmiotem, jakim jest książka, ma kluczowe znaczenie dla jej odbioru. Buduje relację emocjonalną pomiędzy autorem i czytelnikiem. Składa czytelnikowi pewną obietnicę. Lubię kupować w antykwariatach stare, pięknie wydane książki. Szczególnie mnie rozbrajają i inspirują graficzne okładki z lat 70. Te projekty zazwyczaj nie uwodzą nas nachalnie, potrzeba trochę czasu, żeby się z nimi oswoić, wypełnić abstrakcje skojarzeniami.
A jak autorka?
Autor zazwyczaj nie decyduje o formie wydawanej książki, nie ma wpływu na wybór papieru, format, typografię itp., ale na przykład o opinię na temat okładki prawie zawsze jest pytany. Można oczywiście próbować wynegocjować z wydawnictwem jakieś bardziej restrykcyjne zapisy w umowach i to się czasami udaje zrobić, ale moim zdaniem decyzyjność wydawcy w tej sprawie jest modelowo lepszym rozwiązaniem. Myślę, że pisarz powinien pozwolić, aby ta pierwsza interpretacja tekstu nie była przez niego narzucona, by miała pewien margines wolności, jakąś swobodę wyrazu. To nawet przydatne ćwiczenie mentalne – próbować oswoić się z tym, że książką, którą napisaliśmy, właśnie przestaje być nasza. Teraz będzie czytana/używana na sposoby, które by nam nawet do głowy nie przyszły, rozumiana i komentowana, jak komu przyjdzie ochota. W gruncie rzeczy naprawdę nie mamy na to wszystko wpływu i trzeba umieć się z tym pogodzić, żeby nie oszaleć. Tak się złożyło, że na przykład wszystkie moje powieści jako przedmioty są prawie czarne, a w każdym razie mają bardzo ciemne okładki. Projektowały je różne osoby, więc ta zbieżność może coś mówić o moim sposobie pisania, o jakimś wspólnym nastroju, nie wiem. Ale pewnie może też być zupełnie przypadkowa. Z drugiej strony wszystkim dostępna jest ta niby-wiedza marketingowa, bo przecież teoretycznie wiadomo, jak powinna wyglądać dobra, handlowa okładka. Ale jakoś cały czas ludzie projektują i kupują książki wbrew tym zasadom. Więc może z projektowaniem jest tak samo jak z literaturą – warto szukać drogi, ale nie warto znajdować.
Skąd chęć współpracy pomiędzy Międzynarodowym Festiwalem Opowiadania jako wydawcą antologii opowiadań a grupą Kopublikacji?
Ten festiwal jest od początku wymyślony jako spotkanie odmiennych sztuk i różniących się wrażliwości. Jest też bardzo wizualny, bardzo ważna jest dla nas zawsze scenografia prezentacji i w ogóle buzująca gdzieś na granicy teatru forma czytań, bardzo ważna jest w ogóle cała oprawa wizualna: od plakatów po trailery internetowe. Ale kluczowe są też wszystkie nasze publikacje. Bo przecież wydajemy nie tylko pismo „Opowiadanie”, którego trzy ostatnie numery powstały właśnie w ramach Kopublikacji, ale też antologie opowiadań, katalogi i gazety festiwalowe. We wszystkich tych publikacjach strona graficzna to nasze oczko w głowie. Jesteśmy też od zawsze festiwalem o charakterze warsztatowym, konkursy na opowiadania i na tłumaczenia opowiadań są podstawą warsztatów twórczego pisania i warsztatów dla tłumaczy, robiliśmy też zajęcia artystyczne dla dzieci, edukacyjny charakter mają dyskusje i spotkania z pisarzami. Propozycja współpracy w formie Kopublikacji była więc dla nas naturalnym rozwinięciem działalności festiwalu. Wierzę, że można z obustronnym zyskiem współpracować na linii pisarz – wydawca – grafik / ilustrator. Dlaczego nie skorzystać z napięć i nowych interpretacji, jakie daje ten romans?
Twój ostatni tom poezji Panama smile był ilustrowany kolażami Tomasza Damma.
Tak, bardzo się cieszę, że Tomasz zgodził się na ten eksperyment. „Panama smile” to tom, który w pewnym stopniu opowiada o upadku cywilizacji i takim naszym rozregulowaniu. Tak jak kolaże Tomasza. Kiedy je zobaczyłam na wystawie w „Ur”, zrozumiałam, że muszę je mieć w książce (śmiech).
Jak właściwie autorzy reagują na ilustracje swoich tekstów?
Autorzy najczęściej bardzo lubią być ilustrowani. Bo po pierwsze ktoś utalentowany poświęca swój czas i wrażliwość na pracę nad ich tekstem. To działa trochę jak komplement. Po drugie, na takim najintymniejszym poziomie, czyli dzieła sztuki, to jest poszerzanie czy też przesuwanie pracy intelektualnej w inne konteksty.
Jak ty pracujesz z ilustratorami? Czy to jest tylko oddanie tekstu, czy raczej konsultujesz i dajesz wskazówki?
Książkę Nikt nas nie upomni ilustrowała Ilona Błaut. Na pomysł takiego połączenia wpadła Marta Lipczyńska-Gil, moja wydawczyni z Hokus-Pokus. Ilonę polecił jej z kolei Romek Kurkiewicz. Wszystko odbyło się po bożemu (śmiech), to znaczy najpierw ja napisałam, a potem Ilona zilustrowała. Spotykałyśmy się, ale nie po to, żeby konsultować szkice czy dawać jakieś konkretne korekty, tylko żeby się poznać, jakoś wymienić emocjami. Spodobały mi się jej ilustracje. Zrobiła to inaczej, niż się spodziewałam, nietypowo. Trochę tam było mangi i kina, trochę sztuki japońskiej. Ujęcia jak ze storyboardów. Bliskie to jest duchowi punk rocka, który niesie historię tej książki. Podobną kolejność zachowaliśmy w pracy z Antkiem Wajdą nad książką „Nochal czarodziej”. A na przykład całkiem odwrotnie wyglądała moja współpraca z Józefem Wilkoniem przy Rzecz o tym, jak paw wpadł w staw. Tam najpierw powstały ilustracje, do których dopisałam tekst. Teraz nieśmiało zaczęliśmy pracę nad nową książką dla Hokus-Pokus. Z ilustratorką Agnieszką Kożuchowską. Myślę, że poeksperymentujemy z przepływem pomysłów. Czasem zaczniemy od tekstu, czasem to ilustracja stanie się punktem wyjścia, źródłem tekstu.
Jako redaktorzy i wydawnictwo wykazujecie się duża odwagą. Autorzy z antologii MFO to świetni pisarze o dużym doświadczeniu, opowiadania mają bardzo wysoki poziom. Zaś uczestniczy Kopublikacji to dopiero startujący projektanci i ilustratorzy.
Ale ze świeżym spojrzeniem, pełni entuzjazmu, zaangażowani, utalentowani, brawurowi i bezczelni. A w tej arogancji i naruszaniu tajemnicy, jaką jest tekst, jest coś nieprzyzwoitego i przy okazji wspaniałego. Buduje to ciekawe napięcie. Ryzyko dla nas jest zresztą tak naprawdę niewielkie, robimy to trzeci rok z rzędu, a i panowie Pillcrow dają nam poczucie bezpieczeństwa.
Mówiąc o składzie tekstu, bardzo często podkreśla się konieczność stworzenia wrażenia transparentności. Ma być tak zaprojektowany i złożony, by w żaden sposób czytelnik nie pomyślał o projekcie. Im bardziej go nie zauważy, tym lepiej tekst jest zaprojektowany.
W tej sprawie bliższy jest mi McLuhan z jego medium is a message. Chyba po prostu wolę, jak forma stawia mi opór: wolę ją dostrzegać, czuć jej obecność. Ale są też tacy, którzy uważają, że jeżeli język tekstu nie jest przezroczysty wobec opowieści, stawia lekki opór, to znaczy, że coś się autorowi nie udało. Że to błąd programisty. Mam wrażenie, że wszystkie te wykluczające się teorie wynikają trochę z indywidualnych upodobań i potrzeb, z chęci zbudowania dominacji jednej formy artystycznej nad inną. Ja lubię jak te formy współistnieją.
Kto zatem powinien mieć ostateczne decyzje przy wizualnej stronie tekstu? Wydawca? Autor? Projektant?
Najfajniej jest jak wszyscy pracują dla dobra książki, a decyzje podejmuje się w polu negocjacji. Kiedy ludzie mogą na siebie wpływać, wymieniać się kompetencjami. I nikt nie chce przejąć kontroli nad światem. Ale czasem pojawia się u autora taki mały lęk, ochota, żeby zerknąć na własny tekst po składzie. Ten ostatni raz. Zwłaszcza, jeśli chodzi o wiersze. Bo sprawa jest tu wyjątkowo delikatna: jaki fragment wiersza zostanie przerzucony na drugą stronę? Gdzie zostanie złamana twoja pełna rozmachu fraza? W którym miejscu składacz przeżuci ją do innego wersu? To może zmienić nie tylko wygląd wiersza, ale także jego odbiór w ogóle. Jak drobne przesunięcie w zdaniach: „Chciałbym z tobą przegrać” i „Chciałbym przegrać, z tobą”. Bo pisanie wierszy ma w sobie przecież elementy projektowania?
Wywiad jest częścią wystawy Kopublikacja. Wystawa nie tylko o książce w galerii Dizajn BWA Wrocław. Kopublikacja to wielomiesięczny cykl warsztatów dla projektantów i ilustratorów, którzy pracowali na przygotowaniem antologii opowiadań wybranych przez organizatorów Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania.
rozmowa: Beata Bartecka, foto: Mateusz Ciągło